factorytka napisał:
Artykuł z Polityki wyjaśnia chyba wszystko.
W sumie się cieszę że kolejna patologia sama się wyeliminowała z tego kraju.
A te wszystkie mac'ki, strix'y czy inne to chyba synkowie tejże damy, tak?
Znamienne jest to, że kiedy ja podawałam długie listy linków (w czasie, kiedy dyskusja rzeczywiście dotyczyła niedociągnięć BV), to wszystkie one były albo pomijane milczeniem albo dyskredytowane. Jedynym argumentem factorytki na fakty było publiczne ujawnienie moich danych. Skad je ma, tego niedługo się dowiem.
Teraz natomiast osoby, które ignorowały i nie potrafiły ustosunkowac się do faktów ekscytują się jednym naciąganym artykułem w gazecie.
Dlaczego naciąganym? Ponieważ napisany został z pominięciem elementarnej rzetelności dziennikarskiej.
Na studiach uczono mnie, że dziennikarz ma nie gonić za sensacją ale przedstawiać prawdę. Jeśli nie wiadomo, jaka jest prawda, wedy przedstawia się argumenty OBU stron.
Traktowanie notaki urzędniczej jako dowodu w sprawie jest zwyczajnie śmieszne. Nawet notatki policyjne z interwencji nie są dowodem winy! Powód jest ten sam: każdy urzędnik i funkcjonariusz działa pod presją, ponieważ musi się wykazać. Presja moze być nieświadoma, ale jest i prowadzi do przeinaczenia faktów, koloryzacji itp. Niektórzy zaś zwyczajnie zmyślają, alby sobie podbić wyniki (jak np. ubecy, którzy z tysiecy niewinnych ludzi zrobili współpracowników w swoich notatkach, co wyszło w tzw. 'praniu' czyli procesach przeciw IPN. O ile się nie mylę jest nazwet wyrok Trybunału Konstytucyjnego w tej sprawie, czyli w sprawie traktowania urzędniczych notatek jako bezsprzecznych dowodów.).
Żaden szanujący się dziennikarz nie będzie takiego materiału traktował poważnie. Dziennikarz powinien być DOCIEKLIWY a nie spolegliwy.
Mam wrażenie, jakby autorka tego czegoś (bo ani to reportaż ani felieton) po prostu dorwała chętnego tłumacza albo innego urzędnika, który jej ujawnił treść notatek BV w aktach sądowych. No i pani redaktor tak się tym podekscytowała, że zapomniała o weryfikacji tych rewelacji. Nie piszę, że tak było tylko, że takie miałam wrażenie po przeczytaniu tego artykułu.
Poniewaz sprawa toczyła się jak każda inna sprawa o ograniczenie władzy rodzicielskiej/odebranie dziecka, sąd mógł wyznaczyć kuratora lub skierować dziewczynkę do rodziny zastępczej w Polsce. Nie zrobił tego, więc wnioskuję, że rewelacje z notatnika BV nie były poparte żadnymi dowodami.
Polskie sądy rodzinne to nie jest taki znowu ciemnogród. Kuratora dostaje się za mniejsze występki niż te opisane w artykule, co skłania mnie do przypuszczenia, że rewelacje te nie były niczym potwierdzone.
Sprawa jest medialna i myślę, że gdyby były podejrzenia co do funkcjonowania rodziny, sedzia przydzieliłby rodzinie kuratora chociażby po to, żeby samemu mieć alibi w razie czego.
Załóżmy jednak, że rewelacje byłyby prawdziwe. Wtedy pracownik socjalny w normalnym kraju się nie certoli tylko mówi 'albo się pozbieracie do kupy, albo dzieciaka będziecie odwiedzać w rodzinie zastępczej'. Pracowałam wiele lat w UK w sektorze socjalnym i tam rodzice wiedzą, kiedy są zagrożeni odebraniem dziecka. Zazwyczaj zależy im na tyle, że biora przysłowiowe cztery litery w troki i przy pomocy opieki społecznej wychodzą na prostą. Nie ma tak, że rodzinka się stacza, pani z opieki przychodzi i klepie po pleckach a potem w sekrecie zabiera dziecko spod szkoły. To nie są metody pomocy rodzinie.
Z mojego punktu widzenia nic się nie zmieniło - służby norweskie nie powiadomiły o swoich podejrzeniach polskiej ambasady, chociaż miały taki obowiązek. Jesli sytuacja była tak zła, tym bardziej należało dopełnić WSZELKICH procedur, aby zabezpieczyć dobro dziecka na stałe. Nic takiego nie miało miejsca.
Ba! Strona norweska była rozczarowana, że musi decyzję o odebraniu dziecka czymkolwiek uzasadniać!
Tyle ode mnie w temacie. Żegnam. Nie mam ochoty na dalsze przerzucanie się mięsem ani na ciosy ponizej pasa od osób chcących uchodzić za lepsze od innych. O ile błędy ortograficzne mogę wybaczyć, o tyle chamstwa i pretensji do bycia 'lepciejszym' już nie.