Strona korzysta z plików cookies

w celu realizacji usług i zgodnie z Polityką Prywatności. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce.

Przejdź do serwisu

Pozostało jeszcze:

10
DNI

do zakończenia rozliczeń podatkowych w Norwegii

Rozlicz podatek

Wywiad

#PolakPotrafi: Ich rowerowa podróż trwała prawie 5 lat. Pokochali Himalaje, ale wrócili do Oslo

Anna Moczydłowska

30 lipca 2017 08:00

Udostępnij
na Facebooku
#PolakPotrafi: Ich rowerowa podróż trwała prawie 5 lat. Pokochali Himalaje, ale wrócili do Oslo

Wiele razy przekładali termin wyjazdu. W końcu stwierdzili: ,,teraz albo nigdy” i ruszyli samolotem do tureckiej Ankary. fot. http://gettingnowhere.net/

Przeprowadzili się do Oslo, by zarobić na podróż dookoła świata. Zajęło im to dwa lata, a dziś o dziesiątkach przejechanych krajów opowiadają z lekkością, jak gdyby chodziło o dzielnice jednego miasta. Wszystko na rowerach, w ekstremalnych warunkach i zdani tylko na siebie. Ania i Mateusz Emeschajmer w podróży byli blisko pięć lat.
Poznali się w Sopocie. On – student psychologii międzykulturowej, ona – nauki o sztuce i języka włoskiego. Szybko zorientowali się, że po studiach, zamiast intratnej posady w korporacji i statecznego życia, pragną ruszyć w świat. Żeby jednak spełnić to marzenie, musieli najpierw zgromadzić na nie fundusze. Padło na Oslo, bo tam byli w stanie zarobić najwięcej i najszybciej. Potrzebowali w końcu porządnego sprzętu, który towarzyszyłby im przez lata, bo w trasę wyruszyć zamierzali na rowerach.

– To środek transportu na tyle szybki, że swobodnie można zrobić 100 kilometrów dziennie i tym samym przejechać na przykład cały średniej wielkości kraj w miesiąc. Z drugiej strony na tyle „wolny”, że w każdej chwili można zatrzymać się, zwolnić, zmienić trasę. W dodatku wcale nie wymaga wyczynowej kondycji – tłumaczą zgodnie.

Teraz albo nigdy

Wiele razy przekładali termin wyjazdu. W końcu jednak zastała ich ostania chwila, by zdążyć przejechać górskie tereny we w miarę przyjaznych warunkach pogodowych. Stwierdzili: ,,teraz albo nigdy” i ruszyli samolotem do tureckiej Ankary. Bagaż, razem z rowerami, ważył blisko 70 kg. 

– Rozpakowaliśmy wszystko na lotnisku w Turcji, złożyliśmy rowery i po prostu zaczęliśmy pedałować przed siebie. Do podróży nie przygotowywaliśmy się specjalnie intensywnie i wcale nie uważamy się dziś za wyczynowców. Zaczynaliśmy od 40 kilometrów przejechanych dziennie, dziś robimy ich 100, czasami 120 – opowiadają skromnie.

Wyjeżdżając, planowali być w podróży rok lub dwa. W rezultacie przygoda życia przedłużyła się do 4,5 roku. Zwłaszcza ich mamy początkowo bardzo przeżywały nietypowy pomysł na życie dzieci. Przez cały czas trwania podróży, poza rozmowami na skypie, z bliskimi Ania i Mateusz widzieli się tylko dwa razy. Raz, kiedy rodzice Ani po roku podróży odwiedzili ich w Tajlandii. Spędzili wtedy wspólnie dwa tygodnie na tropikalnej wyspie. Drugi – gdy rodzice Mateusza zdecydowali się przylecieć do Nowej Zelandii, by mogli wspólnie spędzić Boże Narodzenie. Wtedy mijał ich trzeci rok w drodze. 

– Nie śpieszyliśmy się. To nie były zawody, a my nie zamierzaliśmy przejechać od punktu A do B w określonym czasie. Wyjeżdżając, myśleliśmy, że nie będzie nas rok albo dwa. Jednak czas na rowerze tak szybko mija, że kiedy po dwóch latach dojechaliśmy do Singapuru, stwierdziliśmy, że to nie może być koniec! Mieliśmy apetyt na więcej – opowiada Mateusz.

Jedyna słuszna opcja? Ślub!

Azjatyckie państwo-miasto, ze względu na kurczące się finanse, stało się ich domem na blisko rok. By móc kontynuować podróż, znowu musieli zacząć pracować. Ania uczyła niemieckiego, Mateusz wykonywał prace wysokościowe, podziwiając przy okazji widoki z singapurskich drapaczy chmur. Blisko rok spędzili w wielkiej azjatyckiej metropolii, zanim znowu ruszyli w świat. - Gorąco, duszno, szybko. To fascynujące miejsce do kilkudniowego zwiedzania, nie do życia. Nam jednak zależało na szybkim zarobku, a to najbogatszy kraj na kontynencie – mówią szczerze.

Dni w Singapurze mijały, pieniędzy na koncie przybywało, a gdzieś pomiędzy pracą a marzeniami o dalszej podróży, para postanowiła wziąć ślub.

– Gdy podróżujesz z kimś tak długo, doświadczacie wszystkiego razem i jesteście przy sobie w najbardziej ekstremalnych sytuacjach. Ślub wtedy staje się formalnością i jedyną słuszną opcją – śmieją się ze swojego braku romantyzmu.

– Dotarło do nas, że skoro przetrwaliśmy ze sobą w najtrudniejszych warunkach, przemierzając górskie szlaki i przedzierając się przez dżunglę, to troski i zmartwienia zwykłego codziennego życia nie powinny stanowić dla nas problemu. Poza tym trudno po takiej podróży byłoby związać się z kimkolwiek innym. Nie wiem, jakby to miało wyglądać. Wspominałbym na starość „a bo kiedyś to zwiedziłem z taką Anią cały świat na rowerach, ciekawe co u niej”?  żartuje Mateusz

Myśleli o ślubie w Singapurze, ale ze względu na rodzinę i przyjaciół, uroczystość odbyła się w Polsce. Zostawili więc cały sprzęt w Singapurze i złapali samolot do Polski, by wszelkich formalności dokonać w rodzinnych stronach. Tuż po tym wrócili kontynuować podróż, już wówczas poślubną. Jednak gdy znowu przyszło im ruszyć w drogę, zorientowali się, że zmierzając dalej na południe, długo nie będzie przed nimi wysokich gór, które tak kochają.

– Po przejechaniu gór w Tadżykistanie i Kirgistanie odkryliśmy, że to jest to! To był nasz klimat. Natura, wokół ośnieżone szczyty, raczej zimno niż gorąco. Lubimy się ostro zmęczyć na nieodkrytych, odludnych terenach i chcieliśmy więcej. Postanowiliśmy więc zmodyfikować plan i polecieć z rowerami do Indii. Tam, jeżdżąc głównie po Himalajach, spędziliśmy dziewięć miesięcy – opowiadają.

O podróżach Ani i Mateusza przeczytasz na ich blogu ,,Getting Nowhere" >>> TUTAJ

Kryzysy

Najgorsze incydenty w podróży? Jak na blisko pięć lat w drodze – niewiele. W Turcji kilkakrotnie atakowały ich dzikie psy. Ujadały wściekle, goniąc obładowane rowery. Najedli się wtedy strachu. W Tajlandii oboje zachorowali na dengę, tropikalny wirus przenoszony przez komary. Nie ma na niego skutecznego lekarstwa, swoje trzeba było przegorączkować. Bolało wszystko, ciało pokryła swędząca wysypka, Anię wszystkie kości i stawy, nawet kręgosłup. Mateusz zachorował kilka tygodni później, zastanawiali się wtedy czy to nie pora na przerwanie podróży. Okazało się, że nie.

Przeszkody w trasie? Głównie biurokracja. W Azji praktycznie do każdego kraju trzeba mieć wizę, a starać się o nią z nierzadko kilkutygodniowym wyprzedzeniem. Kosztowało ich to sporo biegania po ambasadach.

Kiedy w podróży zdarza im się zajrzeć do restauracji czy kawiarni, nie rozmawiają niemal wcale. Każde skupia się wtedy na swoim telefonie i nadrabia zaległości: w zaległych artykułach, wiadomościach czy kontakcie ze znajomymi.

– Raz podszedł do nas właściciel baru w Hiszpanii i zapytał dlaczego od dwóch godzin siedzimy wpatrzeni w ekrany, w ogóle ze sobą nie rozmawiając. W pierwszym momencie zrobiło mi się głupio, ale potem spojrzałam na niego i z uśmiechem wyjaśniłam, że od czterech lat jesteśmy non stop razem. Gdy usłyszał naszą historię zrozumiał, że te momenty sam na sam ze sobą są szalenie ważne – opowiada ze śmiechem Ania.

Przystanek Norwegia

W grudniu zeszłego roku ich podróż dobiegła końca. Długo zastanawiali się, gdzie zamieszkać, jednak od pół roku ich domem ponownie jest norweskie Oslo. Decyzja o osiedleniu się na stałe nie należała do łatwych, ale finanse wymagały podreperowania, a plan na życie kolejnych postanowień. Póki co, Ania i Mateusz uczą się na nowo miejskiego życia. Odpoczywają i odbijają się od finansowego dna, które pozostało po kilkuletniej podróży. W Norwegii zamierzają zostać przynajmniej przez kilka następnych lat. Kochają miejsca, w których czuć moc natury: to może być pustynia, dżungla, góry. W takich klimatach czują się najlepiej. Jeśli można się przy tym porządnie zmęczyć – tym lepiej. I choć zwiedzili już dziesiątki krajów, mówią stanowczo: Norwegia jest najpiękniejszym z nich.

– Byliśmy na południu i północy, kilka razy na Preikestolen. Najbardziej podobały nam się Lofoty, nie widzieliśmy drugiego takiego miejsca na całym świecie. Spektakularne widoki są zwłaszcza w okresie, kiedy niemal całą dobę jest jasno. Będąc tam, musieliśmy zmuszać się, by położyć się spać, bo wciąż chcieliśmy zwiedzać. Środek nocy, a my lataliśmy po górach! Samo Oslo to dla nas taki kompromis pomiędzy miastem a naturą, bo wystarczy wsiąść w metro, żeby po chwili być już w środku lasu – mówią. 

Znowu pracują. Ona uczy niemieckiego, on znowu pracuje na wysokościach. Praca służy im jednak głównie po to, by realizować kolejne marzenia.

– Nie chcemy nic nikomu udowadniać, a prawdziwie realizujemy się, robiąc inne rzeczy niż wykonując obowiązki zawodowe – wyjaśniają. – Myślimy obecnie o własnych biznesach, chcemy rozwijać się kreatywnie, ale to mogłoby oznaczać zacumowanie w jednym miejscu. Czy tego chcemy? Czas pokaże. Może przyzwyczaimy się znowu do życia w wielkim mieście? Jesteśmy na dobrej drodze. W międzyczasie przecież możemy snuć kolejne marzenia – na przykład o lepszym rowerze albo większym namiocie.
Masz ciekawą pasję? Podróżujesz, prowadzisz w Norwegii własny biznes, a może organizujesz coś interesującego? Jeśli chcesz nam o tym opowiedzieć, napisz do nas na redakcja@mojanorwegia.pl!
Reklama
Gość
Wyślij


Reklama
Facebook Messenger YouTube Instagram TikTok