Jadąc ze znajomymi w góry minąłem rowerzystę z turystycznym dobytkiem. Nie byłoby w tym nic dziwnego bo to szlak turystyczny i rowerzystów latem co nie miara. Ale tam w górach już śnieg. ,,Odważny'' pomyślałem. Wracając znów go spotkaliśmy. Ujechał nawet spory kawałek. Zatrzymał się na biwak przy rzece i coś tam pichcił. Zjechaliśmy się przywitać. Miły, młody, szwedzki wiking. Sprzęt na lato solidny. Pytam: a dokąd zmierza? Do domu... daleko? A jeszcze 984 kilometry. Największe dwa przewyższenia przed nim ale później to już z górki.
Historia jego niewesoła jak i wielu Polaków wystawionych do wiatru. Szwed ze Stavanger obiecał mu pracę więc latem przyjechał ponad 1000 km na rowerze. Pracy nie dostał i tak tułał się poszukując szczęścia. Jednak zdecydował wracać do domu tą samą drogą. Taka pielgrzymka oczyszczenia. Ja rozumiem i szanuję. Dzielny chłopak. Pytam co mama na to. Mama? A no, że wariat jestem. Bo i telefonu nie ma. Podrapałem się po głowie i poprosiłem o numer do mamy. Tak w razie co. Oddaliśmy chłopakowi resztki naszego prowiantu.
Gdy by ktoś z was spotkał go po drodze to proszę pozdrowić. Ja się martwić przez niego zacząłem a pierwszej nocy spać nie mogłem. Jedzie na żółtej kolarzówce z przyczepką.
Tak sobie pomyślałem o tych wszystkich Polakach zrobionych w Dudka. Jednak i Szwed Szweda też może do wiatru wystawić. Oby chłopak nie przymarzł do siodełka na przełęczy.