
Skandaliczne warunki i brak kontraktów
Polscy pracownicy mieszkali w barakach, które nie były sprzątane i nie miały dostępu do wody.
Jak stwierdziła Inspekcja Pracy, są to warunki mieszkaniowe absolutnie nie do przyjęcia:
- Było tam potwornie brudno. Jedyną dostępną wodą, była woda w toalecie. Wygląda na to, że w ogóle tam nie sprzątano - powiedziała po kontroli Gro Ellingsen z Inspekcji pracy. - To warunki absolutnie nie do przyjęcia. Takie zakwaterowanie nie spełnia żadnych standardów. Byliśmy świadkami bałaganu i braku higieny na poziomie, jakiego w dzisiejszych czasach w Norwegii nie powinno być nigdzie.
Szóstego listopada na farmie pojawiła się cała grupa inspektorów z Arbeidstilsynet. Wszyscy byli zszokowani panującymi tam warunkami. Poza kwestią zakwaterowania, większość pracowników nie miała umów o pracę, a ci, którzy mogli się takimi pochwalić, mieli je wybrakowane bądź zawierające zapisy niezgodne z prawem.
- To, co odkryliśmy na miejscu, to skandaliczne warunki pracy i zamieszkania pracowników. Chodzi tu o pracowników z zagranicy. To klasyczny przypadek dumpingu socjalnego, który jest w naszym kraju zakazany - podsumowała Ellingsen.
Zero zdziwień
Aleksandra Eriksen z firmy Polish Connection, pomagającej Polakom, którzy chcą pracować w Norwegii, była wyraźnie zasmucona, kiedy usłyszała o całej sprawie od dziennikarzy telewizji NRK:
- To szokujące, ale nie jestem zaskoczona. Od roku 2004 widzieliśmy wiele podobnych sytuacji, w tym często takich, które związane były ze złymi warunkami, w jakich mieszkali polscy pracownicy w Norwegii. Ta sprawa przypomina nieco przypadek z Drammen z roku 2008.
[Chodzi o pożar domu, w którym zginęło siedmiu Polaków. W drewnianym domu w Drammen, bez alarmów przeciwpożarowych i gaśnic, mieszkało wtedy dwudziestu polskich pracowników - przyp. red.]
Na pytanie dziennikarzy, czemu Polacy godzą się na takie warunki, Aleksandra Eriksen odpowiedziała:
- Kiedy alternatywą jest bezrobocie i brak dochodów, pracownicy często godzą się na wszystko.
Hodowca na celowniku
Jak się okazuje, Jan Gjesdal podpadł nie tylko Inspekcji pracy, ale również Inspekcji nadzoru żywności (Mattilsynet) i Towarzystwu ochrony zwierząt (Dyrevernalliansen).
Zaledwie kilka tygodni temu ujawniono, że Inspekcja nadzoru żywności znalazła w gospodarstwie Gjesdala wiele martwych i rannych zwierząt. Właściciel został zgłoszony na policję pod zarzutem maltretowania zwierząt futerkowych i owiec. Okazało się, że kiedy zwierzętom coś dolegało, właściciel niemal zawsze wolał je uśmiercić, niż próbować wyleczyć. Podobnie podchodził do osieroconych młodych, deklarując, że muszą nauczyć się samodzielności, a jeśli nie, po prostu zdechną. Obecnie sprawa jest wciąż badana przez policję.
W ubiegłym tygodniu Inspekcja pracy z Telemarku odkryła też złe warunki mieszkaniowe pracowników na należącej do Gjesdala fermie Norek w Nissedal. [Pisaliśmy o tym tutaj.]
W związku z tym wszystkim Inspekcja pracy postanowiła pilnie śledzić hodowców w gospodarstwach Gjesdala.
– Aby Inspekcja pracy mogła zamknąć jakąś działalność, musi istnieć poważne zagrożenie dla życia lub zdrowia pracowników. To, co zobaczyliśmy tutaj, to bardzo poważna sytuacja, ale nie kwalifikująca się jeszcze do wydania decyzji o zamknięciu. Na razie wydaliśmy wiele obszernych nakazów z bardzo krótkim terminem wykonania - mówi Gro Ellingsen.
Jeśli i tym razem Jan Gjesdal nie potraktuje Inspekcji pracy poważnie, zostanie ukarany grzywną. On sam odmówił skomentowania sprawy.
Na podstawie: NRK
To może Cię zainteresować
04-12-2012 08:13
0
0
Zgłoś
04-12-2012 06:49
0
0
Zgłoś
01-12-2012 14:08
0
0
Zgłoś
01-12-2012 09:42
0
-1
Zgłoś
01-12-2012 09:07
1
0
Zgłoś
01-12-2012 03:50
1
0
Zgłoś