Strona korzysta z plików cookies

w celu realizacji usług i zgodnie z Polityką Prywatności. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce.

Przejdź do serwisu

Pozostało jeszcze:

4
DNI

do zakończenia rozliczeń podatkowych w Norwegii

Rozlicz podatek

3
Akranes – skrawek Polski na Islandii

 
 Akranes. Fot. Wikipedia
Na naszym portalu piszemy głównie o Polakach w Norwegii, ale przenieśmy się na chwilę nieco bardziej na zachód, na wyspę skolonizowaną niegdyś przez norweskich wikingów, a obecnie "kolonizowaną" przez polskich imigrantów. Akranes to niewielka miejscowość na jej zachodnim wybrzeżu, w której społeczność Polaków jest szczególnie widoczna. To miasteczko o wielkim sercu i wielkim potencjale rozwoju.


Łącznie na wyspie lodu i ognia mieszka około 10 000 Polaków. Większość z nich przybyła, by pracować w rozwijającym się przemyśle ciężkim. Najbardziej żywym i widocznym skupiskiem Polaków jest leżące o niecałą godzinę jazdy samochodem od Reykjawiku maleńkie miasteczko Akranes.

Akranes (inaczej Skipaskagi) leży na zachodnim wybrzeżu Islandii i liczy 6 234 mieszkańców, z czego około 500 do 1000 stanowią imigranci zarobkowi z zagranicy, głównie Polacy.

Miejscowość Akranes powstała w XIX wieku jako wioska rybacka. Zakłady przetwórstwa rybnego wciąż zresztą stanowią trzon jego działalności gospodarczej. W ciągu kilku ostatnich dziesięcioleci Akranes stało się też lokalnym ośrodkiem handlowym dla najbliższej okolicy, ale najwięcej osób, nowych pracowników, przyciąga rozwijający się tu, mimo kryzysu ostatnich lat, przemysł ciężki.

Co by tu ze sobą zrobić?

Polacy stanowią obecnie najliczniejszą grupę imigrantów na Islandii, czyli w kraju uznawanym za najbardziej homogeniczny pod względem etnicznym w Europie.

- Na zdrowie - mówi Michał, podnosząc kufel z piwem. - Na zdrowie - odpowiada jego przyjaciel, Marek. To już ich drugie piwo, ale obaj spieszą się, bo w domu żony czekają z obiadem, więc zaraz zamówią trzecie.

- Co innego mamy tu do roboty? - pyta Michał retorycznie.

W maleńkim Akranes, zaledwie o godzinę drogi od Reykjawiku, są tylko dwa sposoby spędzenia wieczoru: albo w domu, albo w "Mömmueldhus" (Kuchnia u Mamy), knajpie przy ulicy Kirkjubraut 8. Lokal prowadzi Gabriela i jej mąż Dariusz, którzy, podobnie jak Michał i Marek, nie są Islandczykami, lecz Polakami. Należą do liczącej sobie 9 496 osób, energicznej społeczności polskiej na wyspie.

Podana powyżej liczba Polaków wynika z oficjalnych statystyk, ale trudno ocenić, na ile jest precyzyjna, gdyż Polacy nie potrzebują pozwoleń na pracę, ani na pobyt, by mieszkać na Islandii, wystarczy, że uzyskają numer personalny (po islandzku kennitala), służący do identyfikacji dla celów podatkowych i ubezpieczeń społecznych.

Nim w październiku 2008 roku rozpoczął się kryzys finansowy, na Islandii mieszkało ponad 20 000 Polaków. Mimo iż ich liczba zmniejszyła się o połowę, wciąż pozostają największą mniejszością na wyspie.

Z Polski do Islandii

Michał urodził się w 1981 roku w Dąbrowie Górniczej. Na Islandię, o której zobaczeniu marzył "od zawsze" przyjechał w 2007 roku. Wcześniej pracował w fabryce. W ciągu trzech tygodni od przyjazdu do Akranes znalazł pracę jako spawacz w fabryce maszyn. Niestety, w 2009 roku fabryka zbankrutowała, a Michał znalazł się wśród co najmniej tuzina Polaków, którzy poszli "na bruk".

Michał wykorzystał czas, kiedy pozostawał bez pracy na szkolenia biznesowe i naukę języka islandzkiego. Od marca bieżącego roku pracuje w fabryce aluminium w Walfjord. Jego żona, którą poznał w Polsce, jest zatrudniona w fabryce konserw w Akranes.

Sześć miesięcy temu Michał wraz z piątką bezrobotnych kolegów stworzył stronę internetową dla Polaków mieszkających na Islandii, na której można znaleźć informacje o bieżących wydarzeniach, oferty pracy oraz informacje o promocjach i wyprzedażach w sklepach. Wedle słów Michała, strona ta ma również ambicje pielęgnowania poczucia wspólnoty wśród Polaków na Islandii. W tej chwili codziennie odwiedza ją 9 000 internautów.

Nowy kraj, nowa rodzina

Marek urodził się w 1969 roku w Tomaszowie, a na Islandię przyjechał z powodu miłości do kobiety, poznanej w 2005 roku przez internet. Rozwiódł się z żoną, sprzedał wszystko i kupił bilet w jedną stronę do Reykjawiku, żeby być z nią. Ich romans nie potrwał długo, ale Marek znalazł w międzyczasie pracę jako spawacz w fabryce aluminium i poznał kolejną kobietę, Patrycję, absolwentkę Akademii Muzycznej w Krakowie, która bez wahania przyjęła ofertę pracy w szkole dla orkiestr w Akranes.

- W Polsce musiałam pracować 60 lub więcej godzin w tygodniu, by jakoś związać koniec z końcem. Tutaj pracuję 20 godzin - wyjaśnia Patrycja.

W nowym kraju Patrycja pracuje mniej, zarabia więcej i ma czas, by zadbać o rodzinę: Marka, czyli swojego drugiego męża, Piotra, syna z pierwszego małżeństwa oraz urodzonego dwa lata temu Stefana. Mają obszerny dom, japoński samochód i antenę satelitarną, dającą im dostęp do ponad 300 kanałów telewizyjnych, w tym polskich, co pomaga, kiedy opadnie ich nostalgia. Ale ani Patrycja, ani Marek nie mają zamiaru opuszczać Islandii. Tylko ich 17-letni syn Piotr, mówiący płynnie po islandzku i grający na perkusji w kapeli rockowej o nazwie "Made In The Time Of Crisis" ("Wyprodukowano Podczas Kryzysu") mówi, że po skończeniu szkoły wróci do Polski. Planuje dostać się do polskiej akademii policyjnej.

- Chcę zostać prywatnym detektywem - deklaruje i wyjaśnia, że jego zdaniem Islandia, a już zwłaszcza tak mała miejscowość jak Akranes są "zwyczajnie nudne".

Nie ma przestępczości ani korupcji

Jego rodzice niekoniecznie są odmiennego zdania, ale widzą także wiele zalet mieszkania na Islandii:

- To bezpieczny kraj. Nie ma tu przestępczości, ani korupcji. Nie trzeba się też martwić, że w połowie miesiąca zostanie się bez środków do życia.

Są też inne pozytywy: Z okien salonu widać morze, a podczas nocy polarnej można z ogrodu obserwować zorze polarne.

Gabriela, właścicielka restauracji Mömmueldhus nie ma czasu na takie ekstrawagancje. Pracuje od wczesnego poranka do późnego wieczora, tak jak to robiła przez całe swoje dorosłe życie. Gabriela urodziła się w 1975 roku w Gdyni, wyszła za mąż mając osiemnaście lat i w krótkim czasie urodziła trójkę dzieci. Pracowała po kolei jako telegrafistka, kucharka i piekarz. Jej mąż, Dariusz, zajmował się w życiu zarówno wyrobem przedmiotów ze srebra, jak i prowadzeniem karetki pogotowia.

Latem 2005 roku usłyszał, że potrzeba pracowników do budowy nowej zapory na Islandii. Dwa tygodnie później pracował już na miejscu budowy w Karahnjukar, we wschodniej części wyspy. Rodzina dołączyła do niego wiosną następnego roku, kiedy był już zatrudniony w fabryce w Borgarnes, 30 km na północ od Akranes. Dzieci poszły do miejscowych szkół. W tej chwili wszystkie mówią płynnie po islandzku.

Gabriela znalazła pracę w hotelu w Borgarnes, ale, jak wyjaśnia, zawsze chciała prowadzić własny biznes. W lutym za wszystkie swoje oszczędności nabyła Mömmueldhus. Odnowiła lokal, dodała kilka polskich dań do menu, a teraz czeka na sezon letni i napływ turystów. W każdy weekend restauracja organizuje dyskotekę lub wieczór karaoke. Raz w miesiącu z Reykjawiku przyjeżdża katolicki ksiądz, by odprawić mszę.

Rodzina Dariusza i Gabrieli jest jedną z tych "dobrze zintegrowanych": pomimo ciężkiej sytuacji ekonomicznej ma stabilne dochody, a trójka dzieci mówi płynnie po islandzku. Telewizja satelitarna i comiesięczne wizyty katolickiego księdza stanowią dla nich, podobnie jak dla reszty polskiej społeczności w miasteczku, skuteczne remedia na tęsknotę za domem, mimo setek mil dzielących surowe, omiatane wiatrem zachodnie wybrzeże Islandii od dużo cieplejszych i przyjaźniejszych równin Polski. Mimo to rodzina nie widzi powodów do narzekania.

- Dobrze nam tutaj - opowiada ojciec rodziny. - Na korzyść Polaków przemawia to, że niemal wszyscy przyjeżdżają jako imigranci zarobkowi. Islandczycy mają bardzo wysoki etos pracy, więc cenią to samo u przybyszów.

- Żyjemy po polsku ze szczyptą "islandskości" - dodaje Gabriela.

Równoległe życie

10 000 Polaków na Islandii tworzy prawdziwe "społeczeństwo równoległe", tylko o tym nie wie. Mówią po polsku, pobierają się między sobą, oglądają polską telewizję i trzymają się własnej kultury.

Widać i słychać ich wszędzie: w autobusie, na ulicy, w supermarkecie, w kawiarniach. Fakt, że nie odróżniają się od reszty mieszkańców aż tak bardzo, jak można by się spodziewać, jedynie częściowo można wyjaśnić niezwykłą wręcz tolerancją rdzennych Islandczyków.

Główną przyczyną, dla której Polacy tak dobrze wtopili się w swój nowy kraj jest to, że rozumieją oparty na pracy etos islandzkiego społeczeństwa. Tutaj na ludzi, którzy nie pracują patrzy się z wyraźną niechęcią. Do niedawna na wyspie w ogóle nie było bezrobocia. Jego obecny poziom - 8%, co w tym kraju postrzegane jest jako astronomiczna liczba - to głównie rezultat kryzysu finansowego. Trudności finansowe zmusiły zresztą wielu Polaków do powrotu na kontynent, ale jeśli gospodarka Islandii stanie w najbliższych latach na nogi, z pewnością część Polaków zdecyduje się na powrót.

W miasteczku Breidholt, na przedmieściach Reykjawiku, można znaleźć supermarket oferujący specjały z Polski. Jego właściciel, Piotr, były brukarz z Kaszub, na Islandię przyjechał dziesięć lat temu, jako dwudziestolatek. Zaczynał jako pracownik konstrukcyjny, ale od sześciu już lat zaopatruje tutejszą polską społeczność w żywność "Made in Poland." Oprócz tego urządza co roku Dzień Polski i organizuje polską szkołę sobotnią dla dwustu dwudziestorga dzieci w wieku od sześciu do szesnastu lat.

"Najazd" wikingów znad Wisły trwa


Źródła: www.time.com, utrop.no





Reklama
Gość
Wyślij
Komentarze:
Od najnowszych
Od najstarszych
Od najnowszych


Joanna Grześkowiak

11-04-2019 14:46

Komentarz został usunięty ze względu na naruszenie regulaminu portalu
Robert Nowak

23-07-2012 22:58

a czy jest tam na Islandii Reaktorskolen?

Reklama
Facebook Messenger YouTube Instagram TikTok