Kultura
Barnevernet – zło wcielone? „Dzieci Norwegii”: lepiej nie czytaj przed snem [RECENZJA]
11
MN
„Dzieci Norwegii” to przejmujący i uczciwy wobec czytelnika reportaż o Barnevernet – norweskiej instytucji zajmującej się ochroną najmłodszych mieszkańców tego pięciomilionowego kraju. To opowieść o tym, jak cienka jest granica między szczęściem a rodzinnym dramatem. Autor Maciej Czarnecki podjął się trudnego zadania – odczarowania mitów o tym urzędzie, pokazania jego wad i zalet. Podobnie obiektywnie pokazał nas, Polaków, ze wszystkimi dobrymi i słabszymi stronami. To dzieło, które czyta się z niepokojem, czasami złością, ale od którego trudno się oderwać. Coś, czego nie radzę czytać przed snem.
Zawsze, gdy siadam do kolejnego reportażu, na ocenie zaważa jedno pytanie: „Czy dzięki tej książce stałem się mądrzejszy?”. Z reguły odpowiedź twierdząca daje podstawę do wystawienia wysokich not i poczucia, że dobrze spożytkowałem swój czas. Tym razem jest inaczej. Wydaje mi się, że wiem jeszcze mniej niż przedtem. Chciałoby się powtórzyć sokratesowe „wiem, że nic nie wiem”. Pewność została zastąpiona zwątpieniem, a historie bohaterów wciąż kołaczą mi się po głowie w poszukiwaniu szablonów, tendencji, wzorów. A tych, jak na złość, w „Dzieciach Norwegii” nie uświadczymy. I właśnie to jest największą wartością tej pozycji.
Autor tego poruszającego dzieła, Maciej Czarnecki, dziennikarz, reportażysta, podszedł do swej pracy z należytą ostrożnością i aptekarską niemal dokładnością. Próżno tu szukać wartościujących opinii, zarówno o owianym niesławą Barnevernet, jak i rodzicach, których bagaż doświadczeń i traumatycznych przejść przygniótłby zapewne niejednego z nas. To, z czym się zderzamy, to fakty. Niewygodne dla wszystkich stron.
Autor tego poruszającego dzieła, Maciej Czarnecki, dziennikarz, reportażysta, podszedł do swej pracy z należytą ostrożnością i aptekarską niemal dokładnością. Próżno tu szukać wartościujących opinii, zarówno o owianym niesławą Barnevernet, jak i rodzicach, których bagaż doświadczeń i traumatycznych przejść przygniótłby zapewne niejednego z nas. To, z czym się zderzamy, to fakty. Niewygodne dla wszystkich stron.
Dozowanie napięcia
Książka składa się z ponad dwudziestu rozdziałów, a każdy z nich przedstawia nowy wątek, osobistą historię (nie zawsze, na szczęście, tragiczną) czy też perspektywę eksperta, prawnika albo pracownika Barnevernet. Autor zresztą bardzo zgrabnie przeplata te opowieści – po zagłębieniu się w przeżycia prawdziwej, istniejącej rodziny, a więc w to, co dla Polaków uchodzi za świętość, reportażysta daje nam nieco odetchnąć, ochłonąć. Pozwala nam zapoznać się z mniej emocjonalną perspektywą tych, dla których Barnevernet to przede wszystkim chłodne spojrzenie rutyniarza i codzienne obowiązki. Bardzo ciekawym zabiegiem jest wplatanie na początku rozdziałów krótkich wątków z literatury i sztuki Norwegii. Za to chyba mogę być autorowi wdzięczny, bowiem bez tych spokojniejszych przerywników książka stałaby się trudna do przebrnięcia. Ładunek emocjonalny, jaki niesie za sobą fakt, że mówimy tu o rzeczywistych postaciach, zostaje nieco zniwelowany.
Takiej struktury nie zapowiadała jednak pierwsza opowieść w „Dzieciach Norwegii”. Poznajemy doświadczenia pary niesłusznie oskarżonej o bicie swoich dzieci. W trakcie czytania tej historii zderzamy się z takim poziomem abstrakcji, że nietrudno o porównanie do „Procesu” Kafki. Rodzice muszą udowodnić, że nie są wielbłądami, choć urzędnicy przy pomocy subiektywnych raportów tak jakby starali się pokazać, że jednak Kasia i Sebastian nieco te wielbłądy przypominają. Ostatecznie prawda wychodzi na jaw i dzieci wracają do domu. Wkrótce po tych zdarzeniach rodzina przenosi się do Polski.
Takiej struktury nie zapowiadała jednak pierwsza opowieść w „Dzieciach Norwegii”. Poznajemy doświadczenia pary niesłusznie oskarżonej o bicie swoich dzieci. W trakcie czytania tej historii zderzamy się z takim poziomem abstrakcji, że nietrudno o porównanie do „Procesu” Kafki. Rodzice muszą udowodnić, że nie są wielbłądami, choć urzędnicy przy pomocy subiektywnych raportów tak jakby starali się pokazać, że jednak Kasia i Sebastian nieco te wielbłądy przypominają. Ostatecznie prawda wychodzi na jaw i dzieci wracają do domu. Wkrótce po tych zdarzeniach rodzina przenosi się do Polski.
Odcienie szarości
Szybko przechodzimy do następnych bohaterów. Spodziewałem się, że każda kolejna historia okaże się jeszcze bardziej szokująca, jednoznacznie wskazująca – Barnevernet poluje na dzieci, to zło wcielone. Po cichu nawet tego pragnąłem – nie musiałbym zastanawiać się nad oceną ich działań, miałbym wszystko podane na tacy. Błąd. W ciągu następnych kilkunastu rozdziałów docierało do mnie coraz wyraźniej – dominują odcienie szarości, nic nie jest oczywiste, nie ma ludzi bez skazy.
W książce nie brakuje dowodów na trudności, które spotykają Polaków w Norwegii. Szukają nowego życia, czasami uciekają przed przemocą, używkami, przede wszystkim jednak – przed biedą. Nikt nie czeka na nich z otwartymi ramionami. Zaczynają od drobnych fuch, często na czarno, z mozołem wspinają się po kolejnych szczeblach społecznej drabiny, a tych, jak na rzekomo egalitarne społeczeństwo, jest wyjątkowo dużo. Stres, nerwy, kłopoty z nieznajomością języka – pierwsze kroki w nowym kraju to stąpanie po polu minowym. O fatalny w skutkach błąd nie jest trudno, szczególnie, gdy bacznie obserwują cię sąsiedzi, nauczyciele, współpracownicy.
W książce nie brakuje dowodów na trudności, które spotykają Polaków w Norwegii. Szukają nowego życia, czasami uciekają przed przemocą, używkami, przede wszystkim jednak – przed biedą. Nikt nie czeka na nich z otwartymi ramionami. Zaczynają od drobnych fuch, często na czarno, z mozołem wspinają się po kolejnych szczeblach społecznej drabiny, a tych, jak na rzekomo egalitarne społeczeństwo, jest wyjątkowo dużo. Stres, nerwy, kłopoty z nieznajomością języka – pierwsze kroki w nowym kraju to stąpanie po polu minowym. O fatalny w skutkach błąd nie jest trudno, szczególnie, gdy bacznie obserwują cię sąsiedzi, nauczyciele, współpracownicy.
Przemęczeni, niedofinansowani
Choć rodzice nie są idealni, równie dalecy od ideału są pracownicy Barnevernet. Jak sami przyznają, są przemęczeni, mają zbyt wiele rodzin „na głowie”, nie mają czasu na dokładne zapoznanie się ze sprawą. W natłoku zajęć brakuje sił, a może i chęci, by zrozumieć Polaków i inne mniejszości. Do tego dochodzą niezbyt kompetentni tłumacze, w sytuacji, gdy jedno opacznie zrozumiane słowo może prowadzić do rozbicia rodziny.
Na Barnevernet brakuje pieniędzy. Urzędnicy wciąż postulują zwiększenie liczby etatów, zapewnienie dodatkowych szkoleń, na przykład o różnicach kulturowych między Norwegami a mniejszościami narodowymi. Na razie bez znaczących efektów. Z reguły pracownicy wytrzymują tam rok, może dwa. Nie dają rady. To perspektywa, która pozwala otworzyć oczy – to też są ludzie, wierzą, że wykonują pracę najlepiej, jak potrafią. To, że nierzadko jednak nie potrafią, to smutna rzeczywistość, która wychodzi na jaw zawsze, gdy przy projektowaniu machiny społecznej nie weźmie się pod uwagę „czynnika ludzkiego”.
Na Barnevernet brakuje pieniędzy. Urzędnicy wciąż postulują zwiększenie liczby etatów, zapewnienie dodatkowych szkoleń, na przykład o różnicach kulturowych między Norwegami a mniejszościami narodowymi. Na razie bez znaczących efektów. Z reguły pracownicy wytrzymują tam rok, może dwa. Nie dają rady. To perspektywa, która pozwala otworzyć oczy – to też są ludzie, wierzą, że wykonują pracę najlepiej, jak potrafią. To, że nierzadko jednak nie potrafią, to smutna rzeczywistość, która wychodzi na jaw zawsze, gdy przy projektowaniu machiny społecznej nie weźmie się pod uwagę „czynnika ludzkiego”.
Kto sam – ten nasz najgorszy wróg?
Taki sposób przedstawienia problemu kłóci się z tym, co czytamy w gazetach, o czym mówi się w radiu czy telewizji. Próba wyważenia, dotarcia do obiektywnej prawdy przez autora, obnaża niedociągnięcia wszystkich stron – urzędników, państwa i wreszcie samych rodziców. Myślę, że to świadoma decyzja Macieja Czarneckiego, decyzja odważna i pewnie przysparzająca wrogów. Choć według mnie to jedna z głównych zalet tej książki.
Przemyślana struktura
I kiedy tak czytamy rozdział po rozdziale (a czyta się naprawdę szybko i z wypiekami na twarzy), kiedy już zaczynamy wierzyć, że tam też pracują normalni ludzie, starający się przede wszystkim pomagać rodzinom i dzieciom, docieramy do końcowych dwóch historii. Historii, które niczym buldożer rozjeżdżają tę cienką nić, tę nieco bardziej przychylną wizję Barnevernet, którą udało się z trudem zbudować dzięki racjonalnym argumentom autora. Nie chcę zdradzać szczegółów, po pierwsze, by nie odbierać wrażeń czytelnikowi, po drugie dlatego, że są to na tyle bulwersujące, a jednocześnie przeraźliwie smutne opowieści, że zwyczajnie nie miałbym sił ich tu opisywać. Dość powiedzieć, że dotyczą one przemocy seksualnej i gigantycznych zaniedbań Barnevernet.
Reportaż prawie idealny
Uczciwie muszę przyznać się także do tego, co nie spodobało mi się w „Dzieciach Norwegii” lub czego mi zabrakło. Po pierwsze uważam, że autor niepotrzebnie wplótł dwa czy trzy razy wątki ze świata polskiej polityki. Szczerze nie miałem ochoty na znajdowanie kolejnego kamyczka dorzuconego do ogródka wojny polsko-polskiej. Odniosłem wrażenie, że autor delikatnie dał do zrozumienia, która z opcji jest mu bliższa. To raptem kilka zdań, ale dla mnie stały się niewielką, acz widoczną rysą na „Dzieciach Norwegii”. Rzecz jasna, autor miał do tego prawo. Mógł jednak z niego nie skorzystać.
Brakowało mi także rozmów z dziećmi, szczególnie tymi, które dziś już są dorosłymi osobami. Trudno jednak z tego czynić prawdziwy zarzut. Zdaję sobie sprawę, jak delikatnych spraw dotknięto. To oczywiste, że rodzice z troski o dzieci nie pozwoliliby na zadawanie pytań, a te większe, jak sądzę, same raczej niechętnie spojrzałyby na propozycję rozdrapywania ran.
Brakowało mi także rozmów z dziećmi, szczególnie tymi, które dziś już są dorosłymi osobami. Trudno jednak z tego czynić prawdziwy zarzut. Zdaję sobie sprawę, jak delikatnych spraw dotknięto. To oczywiste, że rodzice z troski o dzieci nie pozwoliliby na zadawanie pytań, a te większe, jak sądzę, same raczej niechętnie spojrzałyby na propozycję rozdrapywania ran.
Książka, która nie oszczędza czytelnika
Tworząc książkę z klamrą czarno-białych historii i środkiem wypełnionym odcieniami szarości, autor zostawił mnie z poczuciem zagubienia i dezorientacji. To, co przeczytałem na początku i końcu w sposób zamierzony kłóci się z całą resztą. W głowie powstaje konflikt emocji i racjonalnego rozumowania. Choć teraz, na krótko po przeczytaniu tej książki, czuję się nieco „podtruty”, wiem, że to spór potrzebny. W końcu tu chodzi o przyszłość tysięcy dzieci.
Myślę, że mimo drobnych niedociągnięć, mamy do czynienia z bardzo wartościową książką. Wysłuchano obydwu stron sporu, przedstawiono kilka ważnych statystyk, obalono wyolbrzymione mity, lecz także potwierdzono niektóre zarzuty stawiane Barnevernetowi. „Dzieci Norwegii” to pozycja, która zmusza do samodzielnej oceny faktów i choćby z tego tylko powodu warto po nią sięgnąć.
Myślę, że mimo drobnych niedociągnięć, mamy do czynienia z bardzo wartościową książką. Wysłuchano obydwu stron sporu, przedstawiono kilka ważnych statystyk, obalono wyolbrzymione mity, lecz także potwierdzono niektóre zarzuty stawiane Barnevernetowi. „Dzieci Norwegii” to pozycja, która zmusza do samodzielnej oceny faktów i choćby z tego tylko powodu warto po nią sięgnąć.
Reklama
To może Cię zainteresować
1
05-12-2016 14:55
15
0
Zgłoś
05-12-2016 14:48
6
0
Zgłoś
05-12-2016 12:52
6
0
Zgłoś
05-12-2016 07:56
9
0
Zgłoś
05-12-2016 02:02
18
0
Zgłoś
04-12-2016 23:29
9
0
Zgłoś
04-12-2016 23:27
3
0
Zgłoś
04-12-2016 23:13
12
0
Zgłoś
04-12-2016 12:14
29
0
Zgłoś
04-12-2016 09:10
0
-4
Zgłoś