Strona korzysta z plików cookies

w celu realizacji usług i zgodnie z Polityką Prywatności. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce.

Przejdź do serwisu

Pozostało jeszcze:

5
DNI

do zakończenia rozliczeń podatkowych w Norwegii

Rozlicz podatek

Historia

Dziesięciodniowe biesiady żałobne, miód jak antybiotyk – tak pili wikingowie. A Norwegowie idą w ich ślady

Hanna Jelec

28 sierpnia 2016 08:00

Udostępnij
na Facebooku
Dziesięciodniowe biesiady żałobne, miód jak antybiotyk – tak pili wikingowie. A Norwegowie idą w ich ślady

Naukowcy potwierdzili, że substancje zawarte w wikińskim miodzie pitnym działają podobnie do antybiotyków Justyna Kwiatkowska

Wikingowie stali się w Europie legendarni z wielu powodów – siły, odwagi, barbarzyństwa i... miłości do trunków. To ostatnie dotyczy właściwie całego kontynentu w tym okresie, bo, nie oszukujmy się, dworzanie i wojownicy alkoholu sobie nie żałowali. Jednak to właśnie wikińskie specjały zasługują na szczególną uwagę. Okazuje się, że ich trunki koiły nie tylko duszę i umysł rozochoconych biesiadami wojowników, ale także... leczyły jak antybiotyki! Nic dziwnego, że swoje zwyczaje piwowarskie wikingowie przekazali dzisiejszym Skandynawom!
Popularna ostatnio „moda” na styl życia wikingów rozbudziła w widzach telewizyjnych i czytelnikach chęć, by nieco zgłębić temat kultury legendarnych Skandynawów. Wikingami zainteresowali się naukowcy, dziennikarze, a także... blogerzy. W sieci pojawiają się kolejne posty i nagrania o modnej ostatnio kuchni wikingów (badacze okrzyknęli ją niedawno jedną z najzdrowszych na świecie – sic!) i wikińskich trunkach. A te, jak się okazuje, wciąż mają spore grono zwolenników. Fascynaci historycznych napitków zgłębiają przede wszystkim tajniki trzech najpopularniejszych wówczas alkoholi – wina, miodu pitnego i piwa owsianego. Ich odkrycia na temat wikińskiej kultury wytwarzania trunków, wierzeń z nimi związanych, a nawet... działania leczniczego są co najmniej zadziwiające!

Napój bogów z bydlęcego rogu

Wino, jeden z ulubionych trunków wikingów, był jednocześnie tym najbardziej ekskluzywnym. Dlatego rezerwowano go głównie na specjalne okazje, np. pogrzeb wodza, a dokładniej żałobę poprzedzającą ceremonię pogrzebową. Warto dodać, że owa żałoba trwała... 10 dni. Przez ten czas dzielni bojownicy „topili smutki” w winie pitym zwykle z charakterystycznych naczyń – bydlęcych rogów. Dziesięciodniowa biesiada żałobna często kończyła się... kolejnymi zgonami, szczególnie tych, którzy nie opanowali do końca umiejętności picia z rogu (albo po prostu nie znali umiaru, ale to już inna kwestia). Trudność polegała na tym, że rogów, ze względu na obły kształt, nie dało się odstawić, gdy wciąż zawierały w sobie napój. Zatem tylko doświadczeni biesiadnicy wiedzieli pod jakim kątem pić tak, by nie zalała ich winna fala. Wikingom trzeba jednak oddać, że ową sztukę opanowywali dość prędko – ćwiczyli dzielnie, a okazji do biesiadowania nie brakowało.

Miód pitny jak antybiotyk?

Warto dodać, że na nieudane próby picia wina nie mogli sobie zbytnio pozwolić ze względu na kosztowność trunku. Niezrażeni, picie z rogów ćwiczyli na równie dobrym specjale – miodzie pitnym. Tańszy i bardziej popularny niż wino, miód pitny trafiał na stoły biesiadne prawie tak często jak mięsiwo. I choć pito go głównie w trakcie biesiad, szwedzcy naukowcy podejrzewają, że używano go także do... celów leczniczych.

Dr Tobiad Olofsson z Uniwersytetu w Lund już rok temu oświadczył, że w ramach badań naukowych podejmie się odtworzenia miodu na podstawie wikińskiej receptury. Napój zainteresował go ze względu na swój szczególny, leczniczy skład – w miodzie pitnym znajdziemy aż 13 różnych szczepów bakterii kwasu mlekowego, które z pomocą zawartych w trunku dzikich drożdży, tworzą niezwykle skuteczną mieszankę. Olofsson twierdzi, że taka mikstura może działać jak silne antybiotyki. Swoje badania początkowo oparł na... koniach. Miód pitny był w stanie wyleczyć zwierzęce rany, na które nie działały żadne z wcześniej podawanych leków. Naukowcy potwierdzili, że substancje z miodu pitnego zadziałały dokładnie w taki sam sposób na ludzkie patogeny. Badania wciąż trwają, ale wygląda się na to, że skandynawscy wojownicy wiedzieli, co robią, racząc się specjałami o takich właściwościach (przynajmniej na początku biesiady).

„Zazwyczaj pijam piwo, wodę pijam, kiedy piwa nie ma”

Dziś badacze donoszą nam, że ludzki organizm potrzebuje minimum dwóch litrów wody dziennie. Jak wyglądało to w czasach wikingów? Przecież też musieli się nawadniać, a nie samymi biesiadami człowiek żyje – przynajmniej w teorii. Bo w praktyce wikingowie na co dzień poili się głównie... piwem. Najlepiej świadczy o tym popularne w tamtych czasach przysłowie „Zazwyczaj pijam piwo, wodę pijam, kiedy piwa nie ma”. Owsianym napojem wyskokowym częstowano nawet dzieci. Ta informacja może wydawać się nieco szokująca, bowiem wikińskie piwo miało zwykle od 9 do 10 proc. zawartości alkoholu. Było też pełne zanieczyszczeń, które później skutkowały naprawdę ciężko przechodzonymi „chorobami dnia następnego”.

Oppskåka – piwo dla całej wioski

Ale nawet ciężkie dni pobiesiadne nie zniechęciły Skandynawów do zaprzestania konsumpcji piwa owsianego. Najlepszym dowodem miłości do tego trunku jest kontynuowany do dziś zwyczaj zwany oppskåka, który polega na spraszaniu wszystkich mieszkańców na wspólną degustację świeżo uwarzonego piwa.

Tradycję wikińskich przepisów piwowarskich postanowił zbadać Lars Garshol, norweski bloger. Mężczyzna udał się na wyprawę na Północ, gdzie wielu mieszkańców wciąż pielęgnuje legendarne zwyczaje. Okazuje się, że wikińska oppskåka była kontynuowana w późniejszych latach, lecz w nieco zmodyfikowanej wersji – piwowar nie zapraszał już całej wioski, a najbliższych sąsiadów. Uchylenie się od obowiązku było praktycznie niemożliwe, ponieważ sąsiedzi doskonale czuli zapach warzonego piwa dochodzący z domostwa.

Wikińskie zwyczaje wciąż żywe

Mimo braku źródeł pisanych, ocalały pewne charakterystyczne powiedzenia przekazywane Skandynawom z pokolenia na pokolenie. Na przykład przyzwolenie na „bezpieczne picie” gospodarz poprzedzał deklaracją „sam je piłem”. Wbrew pozorom, było to niezwykle istotne – zanieczyszczone zboża mogły poważnie zatruć towarzyszy biesiady, doprowadzając ich nawet do śmierci.

Co więcej, sąsiedzi zaproszeni na konsumpcję piwa także używali wikińskiego szyfru. Przykładowo, jeśli piwo było mocne i/lub smaczne, zwykli mówić, że właściciel jest wyjątkowo leniwy – nie chciało mu się nawet przynieść wody ze studni. Natomiast pozornie neutralne „chyba mieszkasz bardzo blisko studni” wyrażało rozczarowanie – napój postrzegano wówczas jako zbyt słaby i rozwodniony.

Krzycz, jeśli ci smakuje!

W niektórych północno-wschodnich wioskach atmosfera rzeczywiście była zbliżona do klimatu wikińskich biesiad – „recenzenci” w postaci sąsiadów często nie komentowali trunku wcale. Za to, kiedy wychodzili od gospodarza, dokładnie jak skandynawscy wojownicy odurzeni piwem i miodem, zaczynali... krzyczeć jak opętani. Zwyczaj nazywa się brøle ølet i polega, dosłownie, na wykrzyczeniu opinii o piwie. Im głośniejszy krzyk, tym bardziej sąsiadom smakowało. Cisza nie zwiastuje niczego dobrego dla gospodarza – piwo jest wtedy za słabe, w efekcie czego towarzysze opuścili biesiadę trzeźwi. A, jak wiadomo, taki obrót sprawy w czasach wikingów był nie do pomyślenia!
Reklama
Gość
Wyślij
Reklama
Facebook Messenger YouTube Instagram TikTok