
Dzień zaczął się słonecznie, pogoda jak na razie nam sprzyja. Chwilami jest zimno, nawet między 10 a 13 stopni, ale w słońcu jest przyjemnie i ciepło. Nie tracąc czasu, ruszyliśmy w stronę Lofoten, po drodze mijając imponujące krajobrazy gór wpadających prosto do fiordów, soczyste zielone lasy i małe, nieoznaczone na mapie wioski. Minęliśmy Storfjord i Målselv, po czym przejechaliśmy przez most na drugą pod względem wielkości wyspę w Norwegii, zwana Senja.
Senja to wymarzone miejsce dla ludzi lubiących góry i dziką naturę. Kombinacja stromych gór, z fordami, jeziorami i rzekami, kilkanaście możliwości noclegowych, muzea i skanseny… Ponieważ jednak mieliśmy w planie "złapać" prom na Andøya, ograniczyliśmy się do odwiedzenia… parku troli i rusałek, leżącego niedaleko portu. Senjatroll jest podobno najwyższym na świecie i w 1997 roku trafił do księgi rekordów Guinnessa!
Dorośli byli raczej umiarkowanie zachwyceni, natomiast dzieci miały kolejną frajdę i okazję do zabawy. W cieniu ogromnego trolla z Senji zjedliśmy wcześniej przygotowany lunch i smakowitą "rømmegrøt" – tradycyjną, norweską „kaszę” przyrządzaną na śmietanie, która jest ulubioną potrawa troli.
O
15 wsiedliśmy na prom z Gryllefjord do Andesnes na wyspie Andøya.
Pogoda nadal była ładna, ale, jak na mój gust, prom kołysał
strasznie. Dzieci, nie przejmując się tym zupełnie, zasnęły
(skojarzenie z kołyską z dzieciństwa??), podczas gdy ja tylko
wyczekiwałam brzegu, coraz bardziej blada na twarzy. Rejs na
szczęście trwał tylko dwie godziny, tak wiec pozostałam w
pierwszej fazie (bladość twarzy), nie przechodząc do drugiej, tzw.
zielonej fazy…

Andesnes
to śliczna rybacka wioska, z malutkimi domkami i możliwością
wynajęcia chaty rybackiej na nocleg. Ponieważ jednak najbardziej
lubimy kempingi położone z dala od centrum, wybraliśmy Stave
kemping jako nasz nocleg. I nie było czego żałować… Przywitała
nas flaga piratów, powiewająca nad recepcją, obok
amerykańskiej. Szefem był pełen wigoru Amerykanin, który
przy samym kempingu miał kilka jakuzzi. Bez wahania skorzystaliśmy
z okazji i wskoczyliśmy do gorącej, 40-stopniowej kąpieli, z
jednej strony mając widok na morze i słońce, z drugiej na zielone
góry. Po kilku godzinach jazdy i kołyszącym się promie
tylko tego nam było trzeba, aby, nie zważając tym razem na białą
noc i słońce, poczuć się zmęczonym i …. w drodze z łazienki
do kempingu dać się zaprosić na integracyjną imprezę z
mieszkańcami wyspy. Ja, wiedząc doskonale, jak i co się pije z
"nordlendinger", trzymałam się własnego czerwonego wina.
Natomiast nasi gospodarze raczyli się drinkiem zwanym "karsk",
czyli świeżo zaparzona kawa (taka prawdziwa, nie rozpuszczalna), z
alkoholem własnej produkcji, potocznie zwanym "hjemmebrent"….

Wieczór zakończył się dobrze po godzinie drugiej, ale co za różnica, skoro i tak nadal świeciło słońce??

To może Cię zainteresować