Polacy w Norwegii
Sprzątają, gotują, budują. Polscy artyści w Norwegii
8
fotolia.pl - royalty free
Dzień zaczynam o czwartej nad ranem. Robię sobie kawę, odpalam laptopa i piszę książkę gdzieś do szóstej. Później jadę posprzątać Norwegom w domach. Tutaj przecież większość nie zajmuje się tym, czym zajmowała się w swoim kraju.
Pewna polonistka ucząca w liceum zwykła mawiać: „Twórca to taki ktoś, kto będzie miał duży problem z tym, co my uważamy za ‘normalne’ życie. Dla przykładu: w ‘normalnej’ pracy od siódmej do piętnastej po jakimś czasie będzie się dusił.
Pisarz - budowlaniec
Błażej, 32 lata. Magister polonistyki. Pracował jako bibliotekarz, nauczyciel, dziennikarz, korektor w dużych wydawnictwach.
- Pod koniec pobytu w Polsce założyłem firmę, mały sklep internetowy, a oprócz tego nadal zajmowałem się pisaniem na zlecenie i korektą. Mimo, że miałem masę zamówień, firma po pół roku nadal nie przynosiła zysków. ZUS-y i podatki zjadały tyle, że nie byłem w stanie jej utrzymać. Kiedy dotarło do mnie, że muszę zamknąć działalność i znowu zacząć coś od nowa, załamałem się. Na zleceniach zarabiałem za mało, a musiałem na nie poświęcać masę czasu. Nie miałem wyjścia, musiałem zacząć myśleć o wyjeździe za granicę.
Przyjechałem tu tak naprawdę bez grosza przy duszy. To było trzy lata temu, pamiętam jak dziś. Wsiadłem w samochód i pojechałem. Nie miałem nic do stracenia. Pierwszy tydzień spałem w aucie. W dzień chodziłem po mieście i rozdawałem CV wszędzie, gdzie się dało. W jednej z kawiarni tuż przy Karl Johan Gate siedział facet, który usłyszał moją rozmowę z barmanką, której wręczałem papiery. Na oko był pod pięćdziesiątkę. Zaczepił mnie i zaczęliśmy gadać. Mój angielski nie był wtedy nie wiadomo jak rozwinięty. Pierwsze pytanie, jakie mi zadał, to „czy od dawna już tak chodzę z tymi cefałkami”. Jak się potem dowiedziałem, był to Norweg, który wynajmował mieszkanie Polakowi i jego żonie. Polak miał firmę budowlaną i cały czas potrzebował do niej ludzi. Po kilkunastu minutach miłej rozmowy, kiedy to Norweg dowiedział się, że przyjechałem do Oslo w ciemno i śpię w swoim samochodzie, od razu wziął ode mnie papier i zadeklarował, że zrobi wszystko, co w jego mocy, żeby znaleźć dla mnie pracę. Nie kłamał. Zatrudnił mnie jego sąsiad.
Mimo, że nie znałem się na budowlance prawie wcale, szybko się uczyłem. Mój szef był ze mnie zadowolony. Robota oczywiście była na czarno, więc nie miałem żadnych pozwoleń na pobyt. Dopiero później po znajomości dostałem pracę na umowę i wszystko zaczęło się prostować.
Po jakimś czasie odezwało się we mnie jakieś dziwne zwątpienie. „Okej, wynajmuję mieszkanie, mam pracę, ale co dalej? Co więcej?” Dotarło do mnie, że brakowało mi mojego zamiłowania, jakim jest pisanie. Przez pierwszy okres w Norwegii nie miałem w ogóle czasu ani na czytanie, ani na pisanie. Zaniedbałem to i skupiłem się na zarabianiu kasy, ale potrzebowałem czegoś więcej.
Po próbach pisania czegoś na zamówienie - i organizowania sobie czasu na to, bo na budowie spędzałem po dwanaście godzin dziennie - postanowiłem, że napiszę książkę. Padło na kryminał – w końcu jestem w Skandynawii, a tu kryminały ponoć pisze się najlepsze.
Teraz mój dzień zaczynam o czwartej rano. Wstaję, robię sobie kawę, odpalam laptopa i piszę gdzieś do szóstej. Później jadę do pracy, a tam spędzam prawie cały dzień. W sumie niekiedy się cieszę, że mam taką, a nie inną robotę, bo w ciągu dnia mogę się teraz skupiać na planowaniu fabuły.
Wracam do domu wieczorem, kładę się spać i koło się zamyka. Na razie nie mam innego wyjścia, jak żyć w ten sposób. Zależy mi na tym pisaniu i dopiero teraz widzę, jak bardzo źle mi bez niego było.
- Pod koniec pobytu w Polsce założyłem firmę, mały sklep internetowy, a oprócz tego nadal zajmowałem się pisaniem na zlecenie i korektą. Mimo, że miałem masę zamówień, firma po pół roku nadal nie przynosiła zysków. ZUS-y i podatki zjadały tyle, że nie byłem w stanie jej utrzymać. Kiedy dotarło do mnie, że muszę zamknąć działalność i znowu zacząć coś od nowa, załamałem się. Na zleceniach zarabiałem za mało, a musiałem na nie poświęcać masę czasu. Nie miałem wyjścia, musiałem zacząć myśleć o wyjeździe za granicę.
Przyjechałem tu tak naprawdę bez grosza przy duszy. To było trzy lata temu, pamiętam jak dziś. Wsiadłem w samochód i pojechałem. Nie miałem nic do stracenia. Pierwszy tydzień spałem w aucie. W dzień chodziłem po mieście i rozdawałem CV wszędzie, gdzie się dało. W jednej z kawiarni tuż przy Karl Johan Gate siedział facet, który usłyszał moją rozmowę z barmanką, której wręczałem papiery. Na oko był pod pięćdziesiątkę. Zaczepił mnie i zaczęliśmy gadać. Mój angielski nie był wtedy nie wiadomo jak rozwinięty. Pierwsze pytanie, jakie mi zadał, to „czy od dawna już tak chodzę z tymi cefałkami”. Jak się potem dowiedziałem, był to Norweg, który wynajmował mieszkanie Polakowi i jego żonie. Polak miał firmę budowlaną i cały czas potrzebował do niej ludzi. Po kilkunastu minutach miłej rozmowy, kiedy to Norweg dowiedział się, że przyjechałem do Oslo w ciemno i śpię w swoim samochodzie, od razu wziął ode mnie papier i zadeklarował, że zrobi wszystko, co w jego mocy, żeby znaleźć dla mnie pracę. Nie kłamał. Zatrudnił mnie jego sąsiad.
Mimo, że nie znałem się na budowlance prawie wcale, szybko się uczyłem. Mój szef był ze mnie zadowolony. Robota oczywiście była na czarno, więc nie miałem żadnych pozwoleń na pobyt. Dopiero później po znajomości dostałem pracę na umowę i wszystko zaczęło się prostować.
Po jakimś czasie odezwało się we mnie jakieś dziwne zwątpienie. „Okej, wynajmuję mieszkanie, mam pracę, ale co dalej? Co więcej?” Dotarło do mnie, że brakowało mi mojego zamiłowania, jakim jest pisanie. Przez pierwszy okres w Norwegii nie miałem w ogóle czasu ani na czytanie, ani na pisanie. Zaniedbałem to i skupiłem się na zarabianiu kasy, ale potrzebowałem czegoś więcej.
Po próbach pisania czegoś na zamówienie - i organizowania sobie czasu na to, bo na budowie spędzałem po dwanaście godzin dziennie - postanowiłem, że napiszę książkę. Padło na kryminał – w końcu jestem w Skandynawii, a tu kryminały ponoć pisze się najlepsze.
Teraz mój dzień zaczynam o czwartej rano. Wstaję, robię sobie kawę, odpalam laptopa i piszę gdzieś do szóstej. Później jadę do pracy, a tam spędzam prawie cały dzień. W sumie niekiedy się cieszę, że mam taką, a nie inną robotę, bo w ciągu dnia mogę się teraz skupiać na planowaniu fabuły.
Wracam do domu wieczorem, kładę się spać i koło się zamyka. Na razie nie mam innego wyjścia, jak żyć w ten sposób. Zależy mi na tym pisaniu i dopiero teraz widzę, jak bardzo źle mi bez niego było.
Malarz obrazów - malarz ścienny
Paweł, 27 lat. Rysownik, malarz, grafik, samouk. W Polsce współpracował z agencjami reklamowymi.
- Malowania uczyłem się poprzez kopiowanie. Robiłem kopie najróżniejszych obrazów, potem dopiero zacząłem tworzyć coś swojego.
Ożeniłem się jak miałem 25 lat. Niecały rok później spodziewaliśmy się dziecka. Wtedy pojawiła się pierwsza myśl o wyjeździe z kraju, bo z pieniędzy, które wtedy zarabiałem nie byłoby nas stać na utrzymanie siebie i syna. Długo nad tym nie myśląc, zacząłem szukać pracy. Najpierw w Anglii, potem w Niemczech, aż w końcu w Norwegii.
Przyjechałem tu dwa lata temu, we wrześniu, po namowie żony i teściowej. Wcale nie chciałem zostawiać mojej ukochanej samej, ale nie miałem wyjścia. Jechałem tu z myślą o tym, że niebawem do mnie dołączy.
Najpierw pracowałem jako pomocnik budowlany – typowe „przynieś, podaj, pozamiataj”. Potem zacząłem szukać zleceń na boku i tak z malarza obrazów stałem się malarzem ściennym. Na początku malowałem ściany „po Bożemu”, ale kiedy tylko moi klienci dowiedzieli się, że mam jakieś tam zdolności i mogę namalować im coś więcej, zaczęli prosić mnie o realizację oryginalnych malunków na ścianach. Teraz staram się robić ich mniej, bo są dla mnie dość męczące, wymagają ogromnego nakładu czasu i pracy.
Moim celem jest zebranie tu pieniędzy na dom w Polsce i powrót z żoną i synem do kraju. Chciałbym otworzyć galerię i wystawiać w niej swoją twórczość. Na razie nie maluję nic innego oprócz ścian. Nie mam na to czasu.
- Malowania uczyłem się poprzez kopiowanie. Robiłem kopie najróżniejszych obrazów, potem dopiero zacząłem tworzyć coś swojego.
Ożeniłem się jak miałem 25 lat. Niecały rok później spodziewaliśmy się dziecka. Wtedy pojawiła się pierwsza myśl o wyjeździe z kraju, bo z pieniędzy, które wtedy zarabiałem nie byłoby nas stać na utrzymanie siebie i syna. Długo nad tym nie myśląc, zacząłem szukać pracy. Najpierw w Anglii, potem w Niemczech, aż w końcu w Norwegii.
Przyjechałem tu dwa lata temu, we wrześniu, po namowie żony i teściowej. Wcale nie chciałem zostawiać mojej ukochanej samej, ale nie miałem wyjścia. Jechałem tu z myślą o tym, że niebawem do mnie dołączy.
Najpierw pracowałem jako pomocnik budowlany – typowe „przynieś, podaj, pozamiataj”. Potem zacząłem szukać zleceń na boku i tak z malarza obrazów stałem się malarzem ściennym. Na początku malowałem ściany „po Bożemu”, ale kiedy tylko moi klienci dowiedzieli się, że mam jakieś tam zdolności i mogę namalować im coś więcej, zaczęli prosić mnie o realizację oryginalnych malunków na ścianach. Teraz staram się robić ich mniej, bo są dla mnie dość męczące, wymagają ogromnego nakładu czasu i pracy.
Moim celem jest zebranie tu pieniędzy na dom w Polsce i powrót z żoną i synem do kraju. Chciałbym otworzyć galerię i wystawiać w niej swoją twórczość. Na razie nie maluję nic innego oprócz ścian. Nie mam na to czasu.
Poeta - sprzątacz
Maciek, 36 lat. Studiował pedagogikę, ale jej nie skończył. Jak sam twierdzi, w życiu niewiele jeszcze osiągnął.
- Co mnie skłoniło do wyjazdu? Kobieta mnie skłoniła! Lecz trochę w innym sensie, bo rozstałem się z nią i postanowiłem zmienić swoje życie, wyjechać gdzieś, gdzie jest „zimno i cimno”, ale okazało się, że tutaj tak nie jest…
Wstaję ciemnym rankiem, wracam ciemnym wieczorem – owszem. Ale to nie tak, jak sobie wyobrażałem tę strasznie zimną - lodowatą wręcz - i mroczną Norwegię. Tutaj jest naprawdę fajnie, są przyjaźniejsi ludzie, jest miło.
Sprzątam Norwegom w domach, to też prawda. Jakoś się nie wstydzę tego, że pracuję w firmie sprzątającej. Robota jak każda inna, a na chleb trzeba przecież mieć. Nie jest to na pewno dla mnie wielka inspiracja do twórczości, ale za to norweska przyroda nią jest.
Na razie zbyt wiele nie piszę. W Polsce miałem na to dużo więcej czasu, wydałem dwa tomy. Tutaj muszę skupiać się na życiu i pracy, ale wiem, że pracuję na jakiś cel. W sumie nie chcę się tłumaczyć brakiem czasu, bo wiem, że czas znajdzie się zawsze. Motywacji trochę brakuje, bo człowiekowi się nie chce, a ja nie jestem typem, który pisze o złamanych sercach.
Więc czekam na odpowiedni moment, w weekendy korzystam z norweskich uroków, staram się ciągle rozwijać czytając lub oglądając różne rzeczy. I gadam z ludźmi, bo to jest chyba najlepszy sposób na znalezienie inspiracji.
- Co mnie skłoniło do wyjazdu? Kobieta mnie skłoniła! Lecz trochę w innym sensie, bo rozstałem się z nią i postanowiłem zmienić swoje życie, wyjechać gdzieś, gdzie jest „zimno i cimno”, ale okazało się, że tutaj tak nie jest…
Wstaję ciemnym rankiem, wracam ciemnym wieczorem – owszem. Ale to nie tak, jak sobie wyobrażałem tę strasznie zimną - lodowatą wręcz - i mroczną Norwegię. Tutaj jest naprawdę fajnie, są przyjaźniejsi ludzie, jest miło.
Sprzątam Norwegom w domach, to też prawda. Jakoś się nie wstydzę tego, że pracuję w firmie sprzątającej. Robota jak każda inna, a na chleb trzeba przecież mieć. Nie jest to na pewno dla mnie wielka inspiracja do twórczości, ale za to norweska przyroda nią jest.
Na razie zbyt wiele nie piszę. W Polsce miałem na to dużo więcej czasu, wydałem dwa tomy. Tutaj muszę skupiać się na życiu i pracy, ale wiem, że pracuję na jakiś cel. W sumie nie chcę się tłumaczyć brakiem czasu, bo wiem, że czas znajdzie się zawsze. Motywacji trochę brakuje, bo człowiekowi się nie chce, a ja nie jestem typem, który pisze o złamanych sercach.
Więc czekam na odpowiedni moment, w weekendy korzystam z norweskich uroków, staram się ciągle rozwijać czytając lub oglądając różne rzeczy. I gadam z ludźmi, bo to jest chyba najlepszy sposób na znalezienie inspiracji.
Dziennikarz - kucharz
Adrian, 25 lat. Pracę w mediach rozpoczął mając szesnaście lat. Współpracował najpierw z mediami lokalnymi, potem pracował w ogólnopolskich portalach internetowych. Był też redaktorem prowadzącym lokalny portal informacyjny i ogólnopolski portal muzyczny.
- Do Norwegii przyjechałem rok temu we wrześniu. Znalazłem pracę na małej kuchni, gdzie dali mi najpierw ponad miesięczne praktyki, za które nie dostałem żadnych pieniędzy, ale za to dostałem umowę na tzw. wikariat, czyli pracowałem jako osoba do pomocy.
Ciężko było się przyzwyczaić do codziennego, wczesnego wstawania i fizycznej pracy, kiedy nigdy w życiu się tego nie robiło. Moja firma ma kilkadziesiąt kuchni w Oslo, więc wysyłali mnie później w najróżniejsze miejsca. Po norwesku nie mówiłem wcale, nie potrafiłem powiedzieć nawet jednego zdania. Angielski znałem jako tako, więc nietrudno wyobrazić sobie jak wyglądały te moje początki.
Jakoś się jednak udało i po paru miesiącach przydzielili mi stałe miejsce pracy, a po roku dali stałą umowę. I tak naprawdę to dopiero teraz, po tym roku, mogę zacząć myśleć o tym, co gnębiło mnie od początku – o pisaniu. Przez pierwszy rok nie byłem w stanie robić czegoś w kierunku realizacji swoich pasji, bo po prostu nie było na to czasu. Teraz powoli zaczynam szukać zleceń i pisać trochę do szuflady, żeby poruszyć te „trybiki” w głowie.
Ja generalnie uważałem, że nie nadaję się do innej pracy jak pisanie, bo ja po prostu nic innego tak naprawdę nie potrafiłem. Decyzja o tym, żeby pracować na kuchni była cholernie trudna, ale się opłaciła. To też szkoła życia i na dobrą sprawę fajna okazja do obserwowania ludzi.
Ludzi takich samych jak my - którzy mają zupełnie inne pasje i zainteresowania niż praca - jest za granicą masa. Tutaj przecież większość nie zajmuje się tym, czym zajmowała się w swoim kraju.
Imiona bohaterów zostały zmienione.
- Do Norwegii przyjechałem rok temu we wrześniu. Znalazłem pracę na małej kuchni, gdzie dali mi najpierw ponad miesięczne praktyki, za które nie dostałem żadnych pieniędzy, ale za to dostałem umowę na tzw. wikariat, czyli pracowałem jako osoba do pomocy.
Ciężko było się przyzwyczaić do codziennego, wczesnego wstawania i fizycznej pracy, kiedy nigdy w życiu się tego nie robiło. Moja firma ma kilkadziesiąt kuchni w Oslo, więc wysyłali mnie później w najróżniejsze miejsca. Po norwesku nie mówiłem wcale, nie potrafiłem powiedzieć nawet jednego zdania. Angielski znałem jako tako, więc nietrudno wyobrazić sobie jak wyglądały te moje początki.
Jakoś się jednak udało i po paru miesiącach przydzielili mi stałe miejsce pracy, a po roku dali stałą umowę. I tak naprawdę to dopiero teraz, po tym roku, mogę zacząć myśleć o tym, co gnębiło mnie od początku – o pisaniu. Przez pierwszy rok nie byłem w stanie robić czegoś w kierunku realizacji swoich pasji, bo po prostu nie było na to czasu. Teraz powoli zaczynam szukać zleceń i pisać trochę do szuflady, żeby poruszyć te „trybiki” w głowie.
Ja generalnie uważałem, że nie nadaję się do innej pracy jak pisanie, bo ja po prostu nic innego tak naprawdę nie potrafiłem. Decyzja o tym, żeby pracować na kuchni była cholernie trudna, ale się opłaciła. To też szkoła życia i na dobrą sprawę fajna okazja do obserwowania ludzi.
Ludzi takich samych jak my - którzy mają zupełnie inne pasje i zainteresowania niż praca - jest za granicą masa. Tutaj przecież większość nie zajmuje się tym, czym zajmowała się w swoim kraju.
Imiona bohaterów zostały zmienione.
Reklama
To może Cię zainteresować
3
22-11-2015 20:29
3
0
Zgłoś
22-11-2015 19:48
0
-2
Zgłoś
22-11-2015 18:08
8
0
Zgłoś
22-11-2015 17:35
4
0
Zgłoś
22-11-2015 16:28
1
0
Zgłoś
22-11-2015 16:14
2
0
Zgłoś