Strona korzysta z plików cookies

w celu realizacji usług i zgodnie z Polityką Prywatności. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce.

Przejdź do serwisu

Pozostało jeszcze:

11
DNI

do zakończenia rozliczeń podatkowych w Norwegii

Rozlicz podatek

Kultura

Norwegowie lubią się bać? Nordycki szał na horrory udziela się całemu światu

Hanna Jelec

07 stycznia 2017 08:00

Udostępnij
na Facebooku
Norwegowie lubią się bać? Nordycki szał na horrory udziela się całemu światu

Død Snø screenshot, youtube.com

Duchy, zjawy, wampiry – wszystko już było. Co jeszcze twórcy kina grozy mogą zaoferować widzom? Najbardziej zadziwiają reżyserzy kina nordyckiego. To właśnie tam szał na horrory trwa w najlepsze.
Co decyduje o tym, jaki horror wybierzemy? Wszystko zależy od tego, czego poszukujemy, a także… jaką dawkę strachu jesteśmy w stanie znieść. Na pewno jest w czym wybierać, zwłaszcza wśród kina nordyckiego. Fascynaci psychologii wybiorą horror z przerażającą fabułą, gdzie będą mogli utożsamiać się z bohaterem. Niewykluczone, że tłem będzie znajome im, małe norweskie miasteczko, ciemny las czy nieprzyjazny fiord. Dla żądnych szybkiego zastrzyku adrenaliny poleca się skandynawskie „slashery”. Miłośników przerażających nowości zainteresują modne ostatnio nordyckie horrory przypominające budowę dzieł Jamesa Joyce’a – eksperymentalne, z niespójną akcją, pourywanymi sekwencjami i zaskakującymi obrazami. A co z widzami, którzy „trochę by chcieli, a trochę się boją?” Spokojnie, także dla nich Skandynawowie zaserwują coś specjalnego: tonę strachu z nutką… straszliwego absurdu.

Wybierz swój gatunek strachu

Horrory od lat przyciągają do kin rzesze fanów. By dogodzić coraz bardziej wymagającym widzom, reżyserzy inwestują nie tylko w obsadę i przerażające efekty specjalne, ale także w odpowiednią kategorię swoich dzieł. W kinowych repertuarach znajdziemy pełne krwi „slasher movies” (ang. to slash – mordować), wnikliwe horrory psychologiczne, poruszające wyobraźnię krótkie filmy metrażowe, a także… „schlock movies”, będące… oczekiwaną przez widzów kinową tandetą.

Warto najpierw wyjaśnić, skąd w ogóle bierze się potrzeba oglądania horrorów. Dr Jeffrey Goldstein z Uniwersytetu w Utrecht mówi wprost: ludzie lubią się bać. Warunek jest jeden – widz musi wiedzieć, że „po wszystkim” wróci do normalnego życia, a strach będzie jedynie chwilowy. Poczucie bezpieczeństwa sprawia, że przerażające sceny stają się dla nas jedynie przygodą, zastrzykiem adrenaliny i odskocznią od codzienności.

Jednak wygląda na to, że większość filmowych sztuczek już dawno wykorzystano. Efekty specjalne, morze krwi, przybysze z kosmosu czy ataki szaleńców z piłą mechaniczną stały się dla widzów jedynie oklepanym motywem z wielkiego ekranu. Znieczulica, zwiększona potrzeba bodźców – jakkolwiek to nazwiemy, jedno jest pewne: z biegiem lat nie tylko coraz bardziej lubimy się bać, ale także jesteśmy gotowi coraz więcej zaakceptować.

Co w takiej sytuacji mogą zrobić reżyserzy? Okazuje się, że przy umiejętnym połączeniu wszystkich trzech czynników, ich „straszliwe” pole do popisu jest naprawdę spore. W kinie nordyckim stawia się ostatnio głównie na… zaburzenie klasycznych proporcji gatunku. Niektórzy stawiają na czynnik stanowiący o „ziarnku prawdy”, jakie próbuje odszukać widz. Inni stawiają głównie na efekty specjalne stanowiące o paranormalnym świecie horrorów. Nordyccy twórcy wiedzą co robią – z pełną świadomością bawią się proporcjami. Dobry scenariusz nierzadko buduje tu całą atmosferę – rozpoznawalne dla Skandynawów środowisko, kontekst historyczny czy kulturowy osadza całą historię w „prawdziwym” dla widzów świecie, a efekt odrealnienia – czy to za sprawą efektów specjalnych, czy bujnej wyobraźni reżysera – dopełnia nordyckiego dzieła.

Chodzi o emocje

To właśnie kraje nordyckie od niedawna wiodą prym wśród twórców, a także widzów horrorów. Wygląda na to, że po sukcesie kryminałów, których akcja toczy się w odosobnionych miasteczkach Północy, przyszedł czas na prawdziwe nordyckie odrealnienie. 

Knutur Olaffson, młody twórca kina islandzkiego, próbował wyjaśnić skandynawski fenomen fascynacji horrorami podczas Nordic Focus Festival, pierwszego festiwalu nordyckiego w Polsce. Islandczyk miał okazję wyjaśnić widzom najważniejsze elementy horroru – zarówno z punktu widzenia reżysera, aktora, a także widza. Przykładem był film jego własnego autorstwa, „Inferno”. Dzieło, choć krótkie i eksperymentalne, pozostawiło widzów festiwalu… rozbitych. Wielu doszukiwało się konkretnej fabuły lub ukrytych metafor. Wtedy jednak Anderson – z właściwą sobie swobodą – oznajmił, że sposób rozumienia filmu… kompletnie go nie obchodzi. Jedynym pytaniem, jakie zadał reżyser było „czy coś wtedy czułeś?”

Czas widza

Olaffson, podobnie jak inni topowi reżyserzy nordyccy, stawia na emocje. Według islandzkiego reżysera w horrorach nie chodzi już jedynie o fabułę, lecz o reakcję. Dlatego właśnie w filmach nordyckich niewiele zostaje wyjaśnione – horror, z definicji, ma przerażać, a nic nie przerazi widza tak bardzo jak zagubienie i niezrozumienie. Takie podejście widzimy także w jego eksperymentalnej pracy. Obrazy, jakie możemy zobaczyć w „Inferno” przypominają rozrzucone sekwencje. Pozornie spójna historia przemienia się w szaleńczy bieg wydarzeń, niepokojący, pełen przerażającej muzyki, wytrącających z równowagi ujęć i… niedopowiedzeń.

W horrorach nie chodzi już jedynie o fabułę, lecz o reakcję.

To właśnie niedopowiedzenia, zdaniem Olaffson, sprawiają, że horror jest ciekawy. Reżyser powinien pozostawić widzowi pole do popisu. Mózg oglądającego, napędzony obrazami i muzyką, sam dopowie sobie resztę fabuły, nierzadko spisując się lepiej niż reżyser podający fabułę „na tacy”. Przecież to właśnie widz wie, co przerazi go najbardziej. Jak tłumaczy reżyser, już nie tylko „ziarnko prawdy” stanowiące o spójności, ale przede wszystkim napięcie i nieoczywiste odrealnienie pozostawione do wyobraźni widza stały się nowym przepisem na nordycki horror.

Zombie z Norwegii

Podczas gdy Olaffson zaburza proporcje pomiędzy napięciem i czynnikiem relatywności, rozbijając fabułę, reżyserzy, tacy jak Zwart czy Ovredal, igrają z trzecim czynnikiem – stopniem odrealnienia. Mimo że ich filmy nie są już nowościami, to właśnie one zapoczątkowały szał na horror-hybrydę. To właśnie dzieje się z gatunkiem, w którym proporcje zaburzy się… za bardzo.

Horror-hybryda? To właśnie dzieje się z gatunkiem, w którym proporcje zaburzy się… za bardzo.

„Zombie SS”, klasyk z pogranicza horrorów i czarnej komedii, pochodzi właśnie z Norwegii. Na pierwszy rzut oka zadawałoby się, że film pozornie spełnia wszystkie kryteria horroru. Miejsce akcji jak najbardziej trafia do Norwegów – to typowo norweskie, zapomniane miasteczko Øksfjord. Czas akcji jest równie dobrze rozpoznawalny i znaczący dla kraju fiordów, film opowiada bowiem o czasach nazistowskiej okupacji. Możliwie prawdziwy jest także początek, w którym to Norwegowie postanawiają rozprawić się z okupantami – uzbrojeni w widły, siekiery i kosy mordują wszystkich oprócz batalionu porucznika Herzoga. Ocalali żołnierze kryją się w górach, dopada ich ciężki mróz – wszystko wciąż zdaje się być prawdopodobne. Tutaj czas akcji zmienia się. Reżyser przenosi nas do czasów współczesnych, kiedy to te same góry odwiedza grupa studentów medycyny – wciąż rzeczywistych postaci, z którymi widz mógłby się identyfikować. Momentem przełomowym, zmieniającym świat rzeczywisty w odrealnioną skandynawską krainę strachu, jest punkt, w którym studenci natrafiają na skrzynkę niemieckich kosztowności. Magiczne przedmioty powodują przemieszanie się czasów akcji – niemieccy żołnierze powracają do świata jako… zombie.
Dead Snow (2009) – Trailer
I choć dla wielu takie podejście do horroru jest nie do przyjęcia, na szczęście – dla reżyserów – są i tacy (zwłaszcza wśród Norwegów!), którzy gatunek-hybrydę uważają za majstersztyk. Zaburzone proporcje gatunku z pewnością trafią do widzów ze sporym dystansem, którzy w horrorze poszukują nie tylko strachu.

Ma być zaskakująco

Wygląda na to, że Norwegowie, choć wciąż potrzebują znajomych realiów i świata natury (o czym doskonale wiedział ich wieszcz narodowy, Ibsen), wciąż czekają na coraz to nowe przejawy „supernatural” – nawet kosztem przemienienia horroru w absurdalną opowieść. Być może dlatego równie entuzjastycznie powitano tam film „Trolljegeren” („Łowca trolli”). Choć warto wspomnieć, że ani troll, ani zombie nie jest dla widzów niczym nowym – motyw powrotu z zaświatów tyczył się także wampirów czy duchów, a strachy czyhające w ciemnych fiordach to legendy znane od wieków. Pewne jest jedno: istoty mają być znane, ale reżyserzy muszą je choć trochę „podrasować” – mają nas zaskoczyć!

Straszne istoty mają być znane, ale reżyserzy muszą je choć trochę „podrasować” – mają nas zaskoczyć!

Odwieczny przepis na dobry horror

Według badaczy, o popularności horrorów decydują trzy czynniki. Pierwszy z nich – napięcie – kusi nas od kilkunastu stuleci. To właśnie napięcie, w którym trzymali nas twórcy pierwszych kryminałów czy powieści gotyckich, powodowało, że, mimo upływu lat, wciąż uważamy je za ciekawe. Kolejnym czynnikiem jest tzw. relewantność lub, nazywając to prościej, stopień w jakim tło, akcja czy bohaterowie danego filmu odpowiadają prawdziwemu światu. Nawet jeśli film traktuje o czymś zupełnie odrealnionym, potrzeba choć ziarnka prawdy, byśmy mogli utożsamić się z emocjami głównych postaci. Dzieło wieńczy ostatni czynnik – stopień odrealnienia. Mimo że czynnik odrealnienia jest obecny w dziełach literackich i filmowych od lat (któż nie słyszał legend o trollach, smokach czy nawiedzonych zamkach?) ostatnimi czasy to właśnie on stał się dla twórców najbardziej dochodowy. Im bardziej zadziwimy widza, tym większe szanse na sukces.

Relewantność – stopień, w jakim akcja, tło czy bohaterowie danego filmu odpowiadają realnemu światu.

Im bardziej zadziwimy widza, tym większe szanse na sukces.

Jak widać, w horrorach ma być już nie tylko strasznie. Nie wystarczą nam już spójne fabuły i znane od wieków istoty. Opowieści trzeba udziwnić – muzyką, obsadą, efektami, nawet jeśli w grę wchodzi otarcie się o absurd. Swoimi ocenami filmów widzowie jasno dają do zrozumienia, że w kinowej Skandynawii ma być teraz przede wszystkim zaskakująco. A jeśli wyjdzie z tego coś zupełnie niezrozumiałego – cóż, z przymrużeniem oka mówiąc, nie od tego są teraz horrory!
Reklama
Gość
Wyślij


Reklama
Facebook Messenger YouTube Instagram TikTok